Flat at 1.Bas.Earth. Fall in love.
- ryszewskaanitarysz
- 15 wrz 2021
- 8 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 23 lis 2021
Elizabeth siedziała na tarasie, kończąc ostatni etap nowego projektu, by zaprezentować go w poniedziałkowy poranek swojemu szefowi. Wiedziała, że będzie pod ogromnym wrażeniem. Sama była. Kiedy tylko przychodziła z pracy, natychmiast zasiadała do komputera i dopiero bladym świtem odrywała się od niego. Kilka łyczków kawy, pół godziny drzemki i prysznic, który wydawał się nachalnym deszczem igieł, wbijający się w każdy milimetr ciała, stworzonym by ranić i tak wyczerpane ciało. Mimo, że każdego dnia czuła jak organizm odmawia posłuszeństwa, szeptała do siebie błagalnie, by jeszcze tę odrobinę wytrzymał. Wizja lepszego życia silnie przedzierała się w jej myśl, dzięki czemu mogła ignorować wszelkie niedogodności jakie ją otaczały. Elizabeth mieszkała sama wraz ze swoimi trzema kotami w ciasnej kawalerce, której brakowała wiele do miana luksusowej. A nawet przyzwoitej. Ściany straszyły swoją nagością, przypominając staruszkę, paradującą bez ubrań po plaży. Na wejściu zapach stęchlizny wdzierał się przez nozdrza, a podłoga jęczała pod naporem ciężaru. Właściwie, mieszkanie wyglądało na równie zmęczone, jak jego lokatorka. Tylko koty mogły cieszyć się nieograniczoną swobodą. Meble służyły jako ścianka wspinaczkowa, a poustawiane na niej przedmioty stanowiły tor przeszkód. W normalnych okolicznościach przejęłaby się stanem w jakim jest mieszkanie, ale mężczyzna od którego wynajmowała je, oznajmił, że po jej wyprowadzce i tak nastąpi tam generalny remont, więc nie musi się niczym przejmować. Tak też zrobiła. -Psiiiiik.- fuknęła na rudą kotkę, zganiając ją z laptopa. Swoimi łapkami wklepała kilka przypadkowych literek tworząc koci dzienniczek. Naraz dwa pozostałe, wylazły z kąta, sądząc, że zaistniałe zamieszanie spowodowane jest porą kolacyjną. Przybiegły truchcikiem wołając zdecydowanym tonem, że głód doskwiera im niemiłosiernie. Nie mając już wielkiego wyboru, Elizabeth kliknęła po dziesięć razy „zapisz”, a później jeszcze raz otworzyła plik, by sprawdzić, czy polecenie zostało wykonane i odłożyła urządzenie na blat kuchenny. Jak raz wyjrzała przez okno. Kilka ogromnych pudeł ułożono przed drzwiami kamienicy. Kiedy zaciekawiona przysunęła się bliżej, zobaczyła ciężarówkę zapakowaną po brzegi meblami oraz cała stertą rupieci, zwykle przenoszonych z kąta w kąt. Zza rogu wyszedł młody mężczyzna, walczący z ogromnym ciężarem kartonowych pudeł, ustawionych jedno na drugim. Wszedł do klatki. Słyszała jak mocne tąpnięcia rozchodzą się głucho do góry. Kilka chwil później trzasnęły drzwi tuż obok. -No zobaczcie Państwo, mamy nowych sąsiadów. – Koty zakręciły ósemkę wokół kostek miałkliwie błagając o przysmaki. -Dobrze, dobrze, już wam podaję kolacje. Kilka dni później siedziała na zewnątrz zadowolona z siebie, popijając popołudniową herbatkę. Zgodnie z tym, co wcześniej przypuszczała szef pochwalił jej pracę, obiecując specjalne wynagrodzenie. Pół biura patrzyła z zazdrością, jak zbiera gratulacje. Nie skrywała uśmiechu, gdy przechodziła korytarzem na swoje miejsce. Niewiele w życiu jej wychodziło. Była sama, odkąd pamięta. Z rodzicami nie utrzymywała ciepłych relacji, co zaważyło na decyzji, by oddzielić się od nich, żyjąc na własny rachunek. Jakiekolwiek zakupione kwiatki lądowały zamordowane w koszu na śmieci, więc przestała przynosić je do domu. Właściwie obawiała się przez to mieć zwierzęta, bo klątwa mogła przejść na inne stworzenia. Pech chciał, że wyrzucając ostatniego roślinnego trupa, zobaczyła miałczący worek. Odchyliła go lekko i naraz wypadły z niego trzy zapchlone kupki sierści. Zaniosła futerka do weterynarza, nazywając je po drodze dźwięcznymi imionami Veni, Vidi, Vici. Miesiąc leczenia dał nową siłę do eksplorowania terenu jakim było ich mieszkanie (posiadały niekwestionowaną dominację na tym polu). Mruczenie rudzielca wytrąciło Elizabeth ze wspomnień. Odkryła przy tym, że herbata wystygła na amen. Kot skoczył na kolana, w rytm ugniatając łapkami jej nogi. -Zobacz Veni, nasi nowi lokatorzy już zdążyli się zadomowić.- Rozpoznała mężczyznę, a obok niego, z ponurą miną szła kobieta, pchająca wózek. Zgadywała, że to jego żona. Zwierzę ciekawsko uniósł łepek, jednak po chwili stwierdziło, że nic nie wzbudziło większej uwagi, to też od nowa zaczęło układać się do drzemki. Elizabeth głaskała kota póki, nie usłyszała pierwszych głębszych oddechów, zapowiadających sen. Czuć było chłodniejsze podmuchy wiatru. Zwiastowały piękną jesień. Drzewa przybrały barwy bursztynu, złota i słodkich czerwonych jabłek z przydomowych sadów. W salonie grała cichutko muzyka, a w dzbanku burzyła się woda. Jaśmin wilgotną parą natychmiast zaczął wypełniać powietrze. Jak zwykle o tej porze roku usiadła w kącie pomieszczenia na wysłużonej macie. Niedaleko przyjemnie tliły się świeczki, pozostałe jeszcze jako wspomnienie minionych świąt. Otworzyła pierwsze strony książki, gdy po chwili usłyszała głuchy krzyk. Dobiegał zza ściany. Siarczyste przekleństwa, bieganina, chwila ciszy, a później znowu kobiecy krzyk. -Chryste Panie co się tam dzieje, chłopaki.- spojrzała na swoje kocury, które właśnie zostały wyrwane z drzemki. Vidi spojrzał w stronę ściany, zamruczał coś gniewnie i odszedł wymachując ogonem na znak niezadowolenia z zaistniałej sytuacji. Po pół godziny odgłosy awantury ucichły lecz Elizabeth nadal nie mogła się uspokoić. Wyszła na taras, żeby zapalić. Nie do końca widziała, co zrobić. Czy wzywać policje, czy może się wstrzymać, ze względu na to, że może być to tylko jednorazowy wybryk. Jako jedna słyszała ową kłótnię? Jakiś czas później szła właśnie z zakupów. Stawiając pierwszy krok na schodek prowadzący do kamienicy, zobaczyła nową sąsiadkę. Kobieta miała wzrok spuszczony nisko na ziemię, przeszła obok, mrucząc coś na znak przywitania. Chuderlawa postać, oddaliła się pospiesznie i tylko lekki podmuch wiatru na twarzy Elizabeth, świadczył o obecności tej drugiej. Wspięła się do góry, tłumacząc sobie, że w sumie to nie jej sprawa, co tam się wyrabia. Jednak ciekawość nie dawała jej spokoju. Może on się nad nią znęca, a ona się boi o tym komukolwiek powiedzieć. Miała taką nieodgadnioną minę. Kolejnym razem wezwę policję obiecała sobie, rozpakowując zakupy. Kolejne wschody i zachody kończyły się awanturami nowoprzybyłych lokatorów. Elizabeth ani razu nie interweniowała. Udawała, że jest zajęta i kompletnie nic nie słyszała. W końcu szef dostarczył dodatkowych materiałów na projekt. Mimo usilnych prób ignorowania wrzasków zza ściany, musiała przyznać, że są dla niej kłopotliwe. Wyglądają na młodych, pewnie dopiero się pobrali i docierają się, tłumaczyła w myślach. Zdrowy rozsądek podpowiadał Elizabeth, że jest ignorantką, bo przecież nikt normalny tak nie rozwiązuje swoich problemów. Nocami dochodził płacz dziecka, a później zawodzenie kobiety. -Nie da się tego wytrzymać- szeptała do kotów. Spojrzały po sobie, jakby zgadzały się z ich właścicielką.- No, właśnie. Tylko co zrobić z nimi? Porozmawiać najpierw z tą kobietą? Miau. <przeczące> -Nie ufacie im, co? Mają coś w sobie takiego… nie wiem. Dziwni są. Zasnęła dopiero nad ranem. Wychodząc do pracy, tym razem spotkała jego. Miał podkrążone oczy oraz grymas taki, jakby zjadł coś bardzo niesmacznego. W ręku trzymał bułki, machnął głową na przywitanie, jeszcze sennym ruchem. Odwzajemniła gest, przypatrując mu się nieco uważniej. Czy ten człowiek nadawał się na kata rodziny? Szarawa cera, stapiała się z resztą ponurego obrazu. Nie wyglądał jak ten, który wykrzykuje te wszystkie obrzydlistwa zza ściany. Kiedy się kłócili wyobrażała sobie, że on jest ogromnym wytatuowanym bandytą, odsiadujący wyrok w zawiasach. A ona ma burzę postrzępionych loków, przećpany wzrok i milion siniaków na twarzy, mówiące o tym, że należą do siebie, niczym obrączki. Dlatego co rusz, mijając ich na klatce schodowej nie wierzyła, że to te same osoby. Widząc ich w parku, jak spacerują razem z owocem ich miłości, nikt nie mógłby przypuszczać, co tak naprawdę dzieje się między nimi. Może nie wyglądają na szczęśliwych, ale mało kto w tym kraju wygląda na zadowolonego z życia. Listopad przyniósł deszcz, a w zamian zabrał dobrych kilka godzin dnia. Szarość wypełniała praktycznie każdą kartkę z kalendarza. Udało się jeszcze na chwilę wychylić słońcu, więc Elizabeth skorzystała z okazji, by spróbować nacieszyć się jego ciepłem. Spacerowała ulicą, gdy zobaczyła idącą z naprzeciwka sąsiadkę z dzieckiem. Czegoś takiego trudno było się spodziewać. Mały człowiek ledwo przypominał ludzką istotę. Jego ręce, które w pierwszej chwili zaklasyfikowała jako macki, wyglądały na całe poparzone, a oczy co chwila wywracały się na różne strony. Z kilku ran na twarzy ziała gnilna wydzielina. Kilka włosów zasłaniało ogromne, pofałdowane czoło. Dwie dziury pełniły funkcje nosa. Bardzo trudno było ocenić na pierwszy rzut oka, że to w ogóle dziecko, ale wózek zaraz obok nie dawał złudzeń, że jest inaczej. Spojrzała na niego, w tym samym czasie co on, więc złapali siebie spojrzeniem. Jedno oko wydawało się dość przytomne. Rozumne, jak u dorosłego człowieka. Było w nim coś nienaturalnego i starego jednocześnie. Starsze niż ta planeta. Naraz zrobiło jej się niedobrze. Mokre, zimne ręce wsunęła do kieszenie, przyspieszając kroku. Gdyby mogła, to spróbowałaby pobiec. Przecież to był jakiś obłęd. Może to jakaś rzadka choroba? Nie znała się na medycynie, ale obiecała sobie poszukać wszelkich informacji, by zmyć z siebie myśl, że ono nie należy do tego świata. Głupia jesteś, zganiła się w myślach. Wieczorem przeszukała cały internet, ale mimo kilku galonów kaw i paczki papierosów, nic, co znalazła w jego odmętach, nie przypominało tego, co zobaczyła dzisiejszego popołudnia. Nie tyle widok, co aura, jaką rozpościerało, tak mocno zapadło w pamięć Elizabeth. To stworzenie. Jakby kryło największe zło, najmroczniejsze pragnienia, najgorsze choroby. Miało w sobie gniew wszystkich ludzi na ziemi. Było otchłanią nieszczęść, zalewającą serca w samotne noce. Krzykiem bólu. Mimo zmęczenia, księżyc nie przynosił upragnionego snu. Kręciła się z boku na bok. -Zasrana kawa.- syczała wściekle. Wstała, kierując się do łazienki. Ciche mlaskanie spoconych stóp obudziło Vici, która od razu zaniepokojona poszła sprawdzić, co się dzieje. Veni jeszcze nie spał, to też przewracał się na plecach wyginając kręgosłup, stworzony najprawdopodobniej z plasteliny. -Ja się na ciebie nie gapię jak się załatwiasz.- Kot siedział na wprost toalety, spoglądając Elizabeth głęboko w oczy. Przemyła twarz. W tym świetle wyglądała jeszcze bardziej blado niż zwykle. Zmarszczki coraz głębiej wrzynały się w okolice czoła, oczu i ust. Gdzie ta młodość. Przehandlowałaś ją, Elizabeth, przehandlowałaś za kilka chwil satysfakcji z pracy. Za nikły uśmiech szefa, którego pamięć o twoich zasługach sięgała do dnia, gdy coś szło nie po jego myśli. Za kilka pochwał, będące tylko szeptem na koncercie własnych melodii, wygrywających rytmicznie, to co przez lata tak skrupulatnie komponowałaś. Naiwnie z resztą wierząc, że uda się w tej sposób naprawić złamane ego. Głuche trzaśnięcie drzwi rozproszyło melancholie. Otarła kilka łez. Zmarszczyła się. -Nie zamknęłam okna? Sprawdziła, wszystko szczelnie pozamykane. Przekręciła zamek w drzwiach. Zamknięte na cztery spusty. Znowu hałas. Tym razem odgłosy szarpaniny. Przysunęła się bliżej ściany. -Zostaw mnie! Puść!- Krzyczała na cały głos. Zaraz za tym szedł ogromny pisk.- Teraz to będziesz miał całą policję na karku!!!- groziła. Elizabeth słyszała jak meble upadają na podłogę, jak tłucze się szkło. -Zobacz co narobiłeś, przez ciebie dziecko płacze. Już, ciiii.- Głos dochodził z bliska. -Wynoś się stąd. Nie chcę cię tu!- Przeciskał zdania przez zęby. -Zamknij się idioto. Już dość narobiłeś.- odparła mu, po czym znowu kłótnia rozpętała się szaleńczo. -Żebyś zdechła suko!- tyle zdążyła usłyszeć nim zawodzenie dziecka zagłuszyło całą resztę. Płakało nieustannie, miejscami przechodząc w skomlenie. Wycie nabierało mocy. Po pewnej chwili stawało się charczeniem, a później coś na kształt warczenia. Awantura ucichła. -Co się dzieje skarbeńku?- Mówiła uspakajającym tonem, zupełnie innym niż przed chwilą. Jednak odgłos przybierał na sile i teraz rezonował na ściany, na tyle, by zacząć nimi delikatnie trząść. -Chryste, co to jest do cholery?!- męski głos przebił się przez szum. Naraz zerwał się wiatr, a w oknach zaczęły pojawiać się wszelkiego rodzaju robactwa oblepiając szczelnie każdy centymetr szyby. Trzy kocury podeszły pod ścianę, miałcząc wściekle. Ich oczy wywróciły się ukazując same białka. Z sufitu oprószyły ją kawałki tynku. Podniósł się ogłuszający ryk. Koty zaczęły drapać ściany. Podłoga pod stopami rozchodziła się. Dechy pękały. Elizabeth upadła. Teraz słyszała jak tamta dwójka wzywa pomocy. Próbowała się podnieść, bo pobiec po pomoc, ale odkryła, że nie może się ruszyć z miejsca. I nagle cisza. Tylko mlaskanie przerywane chrupnięciem kości. Patrzyła na ścianę jak zahipnotyzowana. A jak przyjdzie mnie pożreć? Nie miała pojęcia ile tam tak stała. Dziesięć minut, godzin, lat? Zamrugała kilka razy, jakby dopiero co się obudziła. A może faktycznie spała? Rozejrzała się dookoła. Veni, Vidi, Vici smacznie pochrapywały w swoich ulubionych miejscach. Jeden leżał na parapecie obok wrzosów, drugi na kanapie, a trzeci na szafce kuchennej, gdzie miał najbliżej do lodówki. Na zewnątrz świtało. Zegar wskazywał szóstą trzydzieści. Nie opłaca się już kłaść. - Oto owoc ich wzajemnej miłości. – powiedziała Elizabeth, z postanowieniem zaparzenia mocnej herbaty jaśminowej. Nie była w stanie stwierdzić, co się stało. Sąsiadów jednak już nigdy więcej nie usłyszała.
Koniec.





Komentarze